Od kilku lat przytaczane są coraz częściej i przy różnych okazjach statystyki bezrobocia wśród młodych, dobrze wykształconych ludzi, którzy wiele poświęcają, by na rynku pracy stać się atrakcyjnymi i potrzebnymi, lecz w rezultacie marnują tylko kilka lat życia na studia i dokształcanie. Wspomina się o nieefektywności nauczania, braku informacji co do wymogów przyszłych pracodawców, niespełnionych ambicjach absolwentów szkół wyższych, zwłaszcza humanistów, ciągłym zapotrzebowaniu na fachowców w danym zawodzie i inżynierów.
W małych gminach, jak nasza, marazm, stagnacja i frustracja to codzienność dla ludzi wkraczających w dwudziesty i trzydziesty rok życia. Większość z nich marzy o wyjeździe za granicę i zatrudnienie się tam chociażby na budowie czy przy zmywaku. Wcale to nie dziwi, skoro ewentualnością, często jedyną, jest pozostawanie na utrzymaniu rodziny i dorywcze prace "na czarno", dajmy na to w podwarszawskich sadach. Jeśli już nawet uda się znaleźć pracę, wynagrodzenie większe niż najniższa krajowa jest prawie nieosiągalne. Łatwo przeliczyć, że starcza ono na niewiele, zaspokaja jedynie podstawowe potrzeby i w dalszym ciągu nie pozwala na usamodzielnienie się, założenie rodziny, wynajęcie mieszkania czy wybudowanie domu, cóż dopiero na myślenie o własnych dzieciach. Tu pojawia się kolejna kwestia - niż demograficzny.
Zdarza mi się słyszeć słowa - "Komuno wróć!" padające z ust ludzi dwudziestokilkuletnich. Są one wypowiadane trochę ze śmiechem, ale widzę, że jest to śmiech przez łzy. Być może niewiele już pamiętają z tamtych czasów, jednak opowieści rodziców, że pracy było w brud, nie pracował, kto nie chciał i był za to potępiany, a nawet zmuszany do przyjęcia jakiegoś stanowiska, to, że nawet zwykłego robotnika szanowało się i wspierało - wydaje się dziś idyllą.
Rezygnacja z młodzieńczych marzeń jest trudna. Niesie za sobą poczucie niespełnienia i zgorzknienie. Taki człowiek nie ma już ochoty na podejmowanie inicjatyw społecznych, na uczestniczenie w życiu kulturalnym. Po prostu wstydzi się własnej bezradności, kilkuletniej, postrzępionej kurtki i zniszczonych butów, wie już, że zapytania o pracę przygnębiają go i denerwują. Po cichu zazdrości tym rówieśnikom, którzy przejęli firmę rodziców, lub mieli dzięki ich koligacjom ułatwiony start. Być może jest to uogólnienie, lecz sporo w nim prawdy.
Wielu młodych wyjechało do większych miast. Łódź i Warszawa to taka nasza lokalna mekka. Koledzy z ławy szkolnej, którzy wyemigrowali, odwiedzają rodzinne miejscowości przy okazji świąt i w czasie wakacji. Na początku robią to chętnie i często. Chcą spotkać się z przyjaciółmi, odpocząć od gwaru, do którego jeszcze nie przywykli, zwolnić tempo życia. Czują przywiązanie i sentyment do miejsca, gdzie się wychowali. Niestety, z upływem lat pojawiają się coraz rzadziej, widzą rozłam między tym, co udało im się osiągnąć, a tym, co pozostawili za sobą, ciągle stojących w miejscu znajomych i bliskich. Nie mają już wspólnych tematów z nimi, wysłuchują tych samych problemów i narzekań. Mentalność wsi zaczyna ich razić i z ulgą wracają do swojej codzienności oddalonej o kilkadziesiąt, kilkaset kilometrów.
Nie łatwo jest szukać leku na taki stan rzeczy. Nawet socjologowie, ekonomiści, psychologowie potrafią jedynie przytaczać zaobserwowane zjawiska. Tym bardziej nie będę próbować mierzyć się z wyciąganiem wniosków. Po prostu, choć nie jestem już dzieckiem, chcę wierzyć, że pojawi się wreszcie jakieś światełko w tunelu, które oświetli nam przyszłość i nie pozwoli na zmarnowanie tego pokolenia.
Krystyna Zorka |