Z szuflady wiejskiego marudy. Za moich czasów - czyli 50 +.
Dodane przez Piotr Kolczynski dnia Listopad 25 2013 11:18:50
Za moich czasów...

Mało co, tak bardzo wyprowadzało mnie niegdyś z równowagi, jak ten krótki tekst. Ulubiony wstęp mojej babci do komentarza na temat aktualnej rzeczywistości.
No, proszę... Nagle zaczynam rozumieć ukryty w nim sens. Nie wiem, czy to jakiś wyznacznik nadbiegającej starości, czy naturalna reakcja na zachodzące, a niezrozumiałe dla ustępującego pokolenia zmiany. Nie czuję się starym? Bardziej interesuje mnie, dlaczego stałem się książkowym przykładem outsidera? Czy to świadomy wybór, czy wpływ otoczenia? Niestety nie jestem socjologiem, a nawet socjologiem w amatorskim wydaniu. Pewne jednak spostrzeżenia kłębią się pod czaszką. I nie są miłe.
Coś niepokojącego dzieje się wokół. Społeczeństwo rozpada się, więzy międzyludzkie prostaczeją. Owszem, zauważyć można nadmierną nawet skłonność do zrzeszania się w grupy, ale jakież są tego motywy? My, ci dobrzy - oni źli, my mądrzy - oni durnie, my bogaci - oni motłoch, my wierni - oni bolszewicy, my z Legii - oni z Wisły... Zresztą nawet te sojusze wydają się chwilowe i koniunkturalne.



Rozszerzona zawartość newsa
Za moich czasów...

Jeden z moich przyjaciół dysponował samodzielnym lokalem. To naprawdę była w tamtych czasach rzadkość. Nazywaliśmy owo lokum "harcówką". Jakież tam się prowadziło dysputy!
Tematy były rozmaite. Pamiętam noce spędzone na gorących dyskusjach o z trudem zdobytej, krążącej z rąk do rąk, książce, o nagranej w środku nocy z radia płycie, o wakacyjnych planach, o świecie, o historii, o dziewczynach (chłopkach), o... marzeniach. Jedyny temat, o którym się nie rozmawiało to... pieniądze. Nikt ich nie miał, więc o czym tu było gadać.
Iluż zostało entuzjastów czytania? Książki są drogie, a facebook dużo "ciekawszy". Dowolne nagranie można w każdej chwili ściągnąć z sieci, więc komu potrzebne są całonocne sesje muzyczne?
Co się stało? Ano, nic nowego na tym świecie. To nie polityka. Ta, tak naprawdę, mało kogo interesuje. To nie nowa filozofia. To stary jak świat, szatański wynalazek Fenicjan. Widzę jak cichaczem, nieuchwytnie, ale w sposób nieodwołalny mamona kruszy ideały, likwiduje międzyludzką życzliwość, solidarność i przychylność. Przyjaźń?
Blask posiadanego złota staje się wyznacznikiem wartości człowieka. Komu potrzebne są książki, kogo podniecają całonocne dysputy na temat życia i sztuki? Przecież rano trzeba znowu zacząć "kręcić lody"...

Za moich czasów...
Społeczeństwo tworzyło wielką płaszczyznę z rzadka usianą, pospiesznie usypanymi przez drobnych dorobkiewiczów, pagórkami. Wszyscy mieli mniej więcej po równo i tyle co nic. Czy to było dobre? Oczywiście, że nie. Patrzyliśmy z podziwem na wymarzony Zachód. Tam z równin wyrastały niebotyczne szczyty, tak jak teraz u nas. Tyle tylko, że tamte były poorane wygodnymi podejściami, ryzykanckimi, lecz efektownymi kominami, półkami dla odpoczynku, a jak się ktoś postarał znalazł i łagodny trawers. Im wyżej, tym wspinaczka robiła się coraz bardziej karkołomna, zaczynało brakować tlenu, ale niższe poziomy były w zasięgu także słabszych wspinaczy.
Nasze Alpy mają zbocza gładkie jak szkło. Kogo nie uniesie na szczyt luksusowy wyciąg układów i cwaniactwa, ten nie ma szans wdrapać się na top. Niejeden próbował się już wspinać po linach kredytów, wbijał haki wykształcenia, by odpaść z wrzaskiem na kolejnej przewieszce realiów.

Za moich czasów...
Mieszkałem na peryferiach stolicy. Tam gdzie wtedy rosła cebula, teraz pysznią się wspaniałe apartamentowce i przecudne bloki. Otoczone są płotami, parkanami, strzeżone dzień i noc przez wynajętych cerberów. Brakuje tylko rottweilerów, szperaczy i wieżyczek z karabinami maszynowymi. Koszmar. Dosłownie po drugiej stronie granicznej ulicy piętrzą się blokowiska i zmurszałe kamienice, pokryte wykwitami "sztuki" graficiarskiej.
Społeczeństwo gwałtownie się rozwarstwia. To naturalne, tyle, że nie tak jak podpowiadałaby logika. Pomiędzy szczytem, a podnóżem nie ma stopni pośrednich. Nikt nie dba o wytyczenie szlaków, dogodnych podejść, a chociażby ryzykownych, ale opisanych tras.
Słoiki, flance, nuworysze. Po drugiej stronie barykady kibole , blokersi, emeryci...
Te dwie grupy coraz bardziej rozjeżdżają się, oddalają się od siebie. Nie znają się i nie chcą się poznać, nie mają sobie nic do powiedzenia.
Przepaść pomiędzy tymi światami rośnie w zastraszającym tempie. Nikt nie próbuje wykuć schodków na zboczach szklanych gór. Przeciwnie. Umiejscowieni na ich szczytach próbują jeszcze bardziej wygładzić zbocze, a ci na dole powoli przymierzają się do młotów i kucia.
Ten kto zna trochę historię wie, co wynika z takiej kamieniarskiej roboty. Kupa gruzu.

Stoję w rozkroku nad granicą dzielącą dwa światy. Jedną stopę wciskając między "elitę" drugą wymacuję grunt pomiędzy "odpadami". Z żadną z tych grup nie mam wiele wspólnego. Owszem mogę udawać i często to robię (jestem tylko człowiekiem), że interesują mnie ich "geszefciarskie" problemy, sprawy i cele. Tak naprawdę nic nie obchodzą mnie tyrady jednych o pieniądzach, które zrobili i utopijne plany drugich o kasie, którą zrobią.
Zaczynam wokół siebie czuć coraz większą pustkę.
"Alpagi łyk i dyskusje po świt". Ten czas i ten świat, świat mojej młodości, "moje czasy", bezpowrotnie odpływa. A może nawet już jego cień rozmazuje się na horyzoncie, we mgle wspomnień.

Stoję na zewnątrz. Nie angażuję się, nie uczestniczę, nie zgadzam się na normy, zwyczaje i mody panujące w dzisiejszym czasie.
Tyle tylko, że... Czy jest to naprawdę mój wybór?


Nie wiem.
Jacek Rębacz